BIESZCZADY / PODKARPACIE. – Przyjechali teraz, gdy lasy są zdrowe, są drogi, szlaki – ludzie znikąd – i mówią jak mamy żyć, za chwilę pójdą sobie gdzie indziej, a my tu zostaniemy bez pracy i będziemy patrzeć jak praca pokoleń idzie na nic – to emocjonalne wystąpienie Pawła Różańskiego, właściciela bieszczadzkiej firmy świadczącej usługi leśne pokazuje, że w wojnie ekoaktywistów przeciwko Lasom Państwowym najbardziej pokrzywdzenie mogą być ludzie żyjący z pracy w lesie.

Dorota Mękarska

Paweł pochodzi z rodziny, którą od zawsze żywił las. Jego dziadek zrywał drewno, ojciec zrywał i wciąż zrywa drewno, a wnuk i syn poszedł w ich ślady. 32- letni mężczyzna działalność założył w 2008 roku. W lesie pracuje też brat Pawła i inni krewni.

Dla nas praca w lesie, to być albo nie być – podkreśla młody bieszczadnik.

Stajemy się coraz bardziej egoistyczni jako społeczeństwo. Mieszkańca dużego miasta nie obchodzi, czy „zulowiec” w Bieszczadach będzie miał co jeść – mówi Mirosław Piela, radny z Lutowisk.

Trudno oszacować, ilu mieszkańców powiatu bieszczadzkiego żyje z lasu. To znaczna część, ale w gminie Lutowiska to na pewno 50 %, w Stuposianach, czy Tarnawie, gdzie są protesty, to wszyscy w lesie pracują , po kilka osób z rodziny. My żyjemy z usług leśnych, bo tu jest tylko turystyka i las, ale do aktywistów ekologicznych to nie dociera – mówi Jan Obrochta, który przez 7 lat był liderem konsorcjum złożonego z zakładów usług leśnych.

Obecnie w każdym bieszczadzkim nadleśnictwie pracuje od 10 do 20 „zuli”, które zatrudniają po kilkanaście osób. Do tego dochodzą jeszcze podwykonawcy.


foto (4): poglądowe

Nie wystarczy być pilarzem

Jeszcze 10 lat temu nikt „zulowcom” nie patrzył na ręce, oprócz leśników. Dzisiaj są oni kontrolowani przez ekologów. Choć w Bieszczadach tego głośno się nie mówi, by nie narazić się miejscowym, to akurat wywołało pozytywny skutek, gdyż w przeszłość nie obywało się bez błędów.

Jednakże dzisiejszy świat „zuli” to zupełnie inna bajka, niż w latach 90. Kiedy Lasy Państwowe wyprowadziły tę działalność na zewnątrz, bywało różnie z jakością wykonywanych prac i poszanowaniem przyrody. Przez lata jednak potworzyły się zakłady, które z roku na rok zyskiwały na renomie.

Dzisiaj nie wystarczy być pilarzem, by wziąć się za wykonywanie usług leśnych. Trzeba świadczyć je na wysokim poziomie, choćby z prostego względu: by nie tracić na tym finansowo. Właściciele „zuli” z pracy są rozliczani przez leśników, a każdy błąd pociąga za sobą finansowe skutki.

Niech odbetonują miasta!

Ekolodzy z ruchu Inicjatywa Dzikie Karpaty pojawili się na Pogórze Przemyskim i Bieszczadach w w proteście przeciwko gospodarce leśnej prowadzonej przez Lasy Państwowe.

Sami o sobie piszą w Internecie:

„Inicjatywa to ruch społeczny założony wiosną 2018 r. w odpowiedzi na intensywne cięcia w porastającej górskie zbocza południowo-wschodniej Polski Puszczy Karpackiej. Za cel postawiliśmy sobie powstrzymanie niszczenia zachowanych tam starych lasów, szczególnie tych zaliczanych do najbardziej naturalnych w Europie, a znajdujących się w otulinie Bieszczadzkiego Parku Narodowego i na terenie projektowanego Turnickiego Parku Narodowego na Pogórzu Przemyskim".

Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że ludzie w Bieszczadach na hasło „ekolodzy” dostają alergii. Przyczyną jest nie tylko różnica stanowisk w kwestii, co w Bieszczadach należy chronić, ale odczucie miejscowych, że są przez ekologów traktowani przedmiotowo.

My, jako miejscowe społeczeństwo udowodniliśmy przez pokolenia, że potrafimy dbać o przyrodę. W Bieszczadach wzrosła lesistość. Niech aktywiści ekologiczni najpierw pokażą, że potrafią zrobić to samo co my. Niech odbetonują miasta, wprowadzą do nich roślinność, to wtedy możemy rozmawiać jak równy z równym. W Bieszczadach od pokoleń eksploatowano przyrodę, na tyle na ile ona pozwalała, a teraz przyjeżdżają tu ludzie z zewnątrz i chcą za nas decydować – podkreśla radny Piela.

Harujemy w tych lasach ponad 30 lat. Dzięki naszej pracy powstało setki hektarów młodego lasu – pracujemy tutaj od zawsze, a teraz nie wiadomo skąd przyjechali ludzie, którzy tu nie pracują, ani ich ojcowie czy dziadkowie i mówią, że my to robimy źle, że niszczymy las. A że te lasy tak wyglądają to nasza zasługa, naszych ojców i dziadków – w odezwie do koleżanek i kolegów „zulowców” napisał w Internecie Paweł Różański.

Z obozu wychodzą społeczne patrole

Trzy lata temu ekolodzy założyli w Bieszczadach obóz.

Stał się on zapleczem do  działań skierowanych na ochronę karpackich starodrzewi – piszą. – Z obozu codziennie wychodzą społeczne patrole, aby monitorować wycinki i dokumentować ich wpływ na stan bieszczadzkich lasów. Sprawdzamy, czy prowadzone prace nie naruszają prawa, jeśli tak jest, kontaktujemy się odpowiedzialnymi instytucjami wzywając do zaprzestania łamania zasad. W ten sposób Inicjatywa pełni funkcję społecznego nadzoru nad prowadzoną przez Lasy Państwowe gospodarką leśną. Jesteśmy oczami i uszami społeczeństwa w karpackich lasach. Dzięki upublicznianym przez nas materiałom, ujawniającym skalę dewastacji Puszczy Karpackiej, problem niszczenia tamtejszej przyrody nie może zostać zamieciony pod dywan. Aby tym bardziej zwrócić uwagę na problem, organizujemy spotkania informacyjno-edukacyjne, happeningi i protesty.

Dzięki temu bieszczadzcy „zulowcy”, którzy wcześniej sceny protestów ekoaktywistów obserwowali głównie w telewizji, zetknęli się z nimi bezpośrednio. Co prawda wcześniej w Bieszczadach dochodziło do pojedynczych akcji, leśnicy np. do dzisiaj wspominają pseudoekologa, który po lasach szalał na motocyklu, ale działania protestacyjne nie miały stałego charakteru.

Na początku ekolodzy zainstalowali się w Chmielu. Mieszkali w namiotach. Miejscowi twierdzą, że zostawili po sobie górę śmieci.

Wywieźliśmy po nich ze 40 worków – mówi Jan Obrochta.

Ekolodzy odparli zarzut, że to nie oni zgromadzili te odpady.
Ten fakt potwierdza Mirosław Piela, ale zauważa, że tylko część śmieci mogła być tam nagromadzona wcześniej, zaś ekolodzy sporo dołożyli.

Z Chmiela obozowisko zostało przeniesione do Hulskiego. Tam za kwatery służą ekologom barakowozy.

Protestują wisząc w hamakach

17 sierpnia b.r. Paweł Różański jak zwykle miał pracować w lesie, ale po przyjeździe na oddział, natknął się na protestujących tam ekologów. Całą sytuację opisał na portalu społecznościowym.

Dzisiaj po przyjeździe do pracy zaskoczyła mnie sytuacja w lesie. Rano, gdy przyjechaliśmy do lasu okazało się, że tam gdzie tniemy i zrywamy drewno na drzewach wiszą hamaki, a na powierzchni poruszają się aktywiści – relacjonował w Internecie.

Paweł poszedł do nich, by poinformować , że znajdują się na terenie, gdzie obowiązuje zakaz wstępu, więc mają opuścić oddział.

Odmówili mówiąc, że bronią lasów – opisuje mężczyzna. – Dla bezpieczeństwa tych ludzi musiałem przerwać prace, część pracowników dać na inny oddział, część poszła do wyróbki drewna na składzie.

Ja miałem z nimi do czynienia w zeszłym roku, ale w tym roku mocno obstawiają Nadleśnictwo Stuposiany. Podejrzewam, że na mój oddział też przyjdą, a nie mam już do nich zdrowia. To jest problem, bo jesteśmy zdani całkowicie na siebie – dodaje Jan Obrochta.

Zadzwoniłem na policję, ale tam uznano, że lepiej ich zostawić w spokoju, Na drugi dzień poszli protestować pod siedzibą Nadleśnictwa Stuposiany, a na trzeci pojechali do Krosna, gdzie protestowali przed budynkiem RDLP – relacjonuje Paweł Różański.

„Zulowców” dziwi bezradność policji, ale z drugiej strony sami nie chcą zadrażniać sytuacji.

Oni tylko czekają, aż ktoś użyje wobec nich siły. Zaraz by zrobili z tego aferę na cały świat – uważa Obrochta.

Tego samego zdania jest Paweł Różański.

Ja o swoich ludzie się nie boję, ale w lesie są tacy, którzy byliby w stanie użyć wobec nich siły – przestrzega.

Jednak obaj mężczyźni zwracają uwagę na poważniejsze niebezpieczeństwo. Pozyskiwanie drewna to nie jest kaszka z mleczkiem, zdarzały się i zdarzają podczas ścinki poważne wypadki. W tamtym roku pracę Obrochty i jego ludzi nagrywało dwóch aktywistów, którzy schowali się za wykrotem. Pech chciał, że akurat tam spaść miało ścinane drzewo – gdyby „zulowiec” w porę ich nie dostrzegł, z ekologów mogła zostać mokra plama.

Jak jest już naprawdę nerwowo to trzeba zacisnąć zęby i odejść, bo to my wygrywamy przetarg i odpowiadamy za wszystko na oddziale – radzi kolegom po fachu Obrochta.

Pozostaje też kwestia kosztów. Dla „zulowców” każdy dzień bez pracy to strata.

Ci ludzie działając w ten sposób blokują nam wykonanie prac, które są zlecone przez nadleśnictwo, a za ich niewykonanie grożą nam kary. Nie możemy jednocześnie zarabiać pieniędzy na utrzymanie naszych rodzin, zabierając chleb naszym dzieciom, naszym rodzinom – denerwuje się Paweł, podkreślając, że wielu” zulowców” ma kredyty do spłaty.

Na wakacje przyjechali demonstrować

Złość „zulowców” budzi także rozpowszechniany obraz ich pracy.

Nie było ich, gdy chodziliśmy kilometrami do lasu, w deszczu czy śniegu, mieszkaliśmy w barakach bez prądu i wody, w czasie, gdy była zima, a woda w wiaderkach zamarzała. Teraz na wakacje przyjechali demonstrować, gdy jest piękna pogoda, fajnie jest poleżeć w hamaku, patrzeć jak inni pracują i powiedzieć, że wszystko jest źle – tak po ludzku Paweł Różański jest pełen żalu za przedstawianie „zulowców” jako niszczycieli przyrody. – To nasza zasługa że ten las tak wygląda, to po naszym cięciu i ochronie powstało tak dużo młodników, to my chronimy każdą sadzonkę, to my w wieku 50-60 lat stajemy się rencistami, ale my tę robotę kochamy i chcemy, aby nasze dzieci tu pracowały, a nie w Niemczech czy Irlandii.

Nikt grubych drzew już nie wycina – zaznacza Obrochta

„Zulowcy” twierdzą, że mają świadomość, że ekolodzy chodzą po składach i mierzą drewno.

Nawet jak drzewo samo padnie, to go nie ściągamy, choć to moim zdaniem błąd – mówi Paweł, dodając że zdarza się im mierzyć na oddziale pień, by mieć pewność, że nie jest to pomnikowy okaz. – Robimy to nawet jak drzewo jest zaznaczone kropką, bo leśniczy może się pomylić, a nie chcemy mieć kłopotów.

Skarby przyrody zamieniane są na deski

Co innego niż „zulowcy” twierdzą ekoaktywiści.

W czasie ostatniej takiej akcji przywieźliśmy do Warszawy pień wyciętej niedawno w Puszczy Karpackiej potężnej jodły o wymiarach pomnika przyrody – piszą na portalu „Zielone Wiadomości”. – Postawiliśmy ją przed siedzibą Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych oraz przed wejściem do budynku Ministerstwa Środowiska, zapraszając przedstawicieli obu instytucji do rozmowy. Domagaliśmy się wyjaśnienia, dlaczego jodła poszła pod topór, mimo wyraźnych regulacji zabraniających wycinania tak dużych drzew. Wyjaśnienia nie udzielono, a zaproszenie zignorowano, podobnie jak zignorowano złożone przez nas w czerwcu w Ministerstwie Środowiska postulaty zaprzestania wycinek i polowań w starodrzewiach leżących na terenie projektowanego Turnickiego Parku Narodowego (Pogórze Przemyskie) i otuliny Bieszczadzkiego Parku Narodowego.

Z ich monitoringu wynika, że „niemal każdego dnia, niezależnie od pory roku w puszczańskich ostępach Bieszczad i Pogórza Przemyskiego wycina się wiekowe, często stupięćdziesięcioletnie drzewa. Kiedy zostaną ścięte, do lasu wjeżdżają ciągniki, drewno zostaje wywiezione, aby wreszcie zostać sprzedane. Mimo ich wyjątkowej wartości przyrodniczej, tamtejsze lasy traktowane są jak zwykłe plantacje drzew. W ten sposób, jeden z największych skarbów rodzimej przyrody zamieniany jest na deski.”

To jest jak budowa domu

W Internecie krążą zdjęcia pokazujące jak „zulowcy” dewastują las. Rzeczywiście fotografie budzą przerażenie, bo nierzadko wygląda on jak po apokalipsie.

Pozyskiwanie drewna jest jak budowa domu. Na początku jest bałagan, ale po 2-3 latach nie ma po tym śladu – tłumaczy Paweł. – Po nas pozostaje młodnik, osłaniany przez większe drzewa, które dają cień. Dlaczego nikt nie pokazuje, jak w Bieszczadach chroni się młodniki, jak robi się ogrodzenia, jak pielęgnuje się sadzonki?

Pozbawianie lasu starych drzew, to jednak tylko jeden z długiej listy grzechów leśnictwa w Karpatach. Kolejnym jest rozjeżdżanie wrażliwych na erozję górskich stoków wielotonowymi ciągnikami służącymi do zrywki drewna. Wywożący drzewa ciężki sprzęt zostawia po sobie ponad metrowej głębokości koleiny, sprawiając, że puszczański krajobraz zaczyna wyglądać jakby przez las przeszła linia frontu. Dodajmy do tego setki przypadków niszczenia siedlisk gatunków chronionych i mamy obraz prowadzenia wzorowej, zrównoważonej gospodarki leśnej w Karpatach – piszą z kolei ekoaktywiści na portalu.

Magiczne słowo „turystyka”

Czy jest możliwe uspokojenie sytuacji? Pewnie byłoby to możliwe, gdyby spełniono wszystkie postulaty ekologów, ale to oznacza ograniczenie pracy dla „zulowców”.

Sami „zulowcy nie za bardzo wierzą, że będzie spokojniej.

Koledzy Zulowcy, dzisiaj ja jutro wy – napisał w swojej odezwie Paweł. – Nagrywajcie wszystko, aby pokazywać jak nas niszczą, jak niszczą naszą pracę, niech to inni zobaczą, prawdziwe intencje aktywistów.

Rok temu na spotkaniu mediacyjnym , które odbyło się w Bieszczadach, ze strony ekologów padła propozycja dla ”zulowców”. Zabrzmiało magiczne słowo ”turystyka”. Zostało to skwitowane śmiechem, bo po pierwsze, aby dzisiaj zainwestować w turystykę trzeba mieć naprawdę duże pieniądze, a po drugie pojemność Bieszczadów też ma swoje granice. Za chwilę okaże się, że nie tylko wycinka jest problemem, ale i liczba turystów.

To zwykły szantaż

Przemysław Kunysz z Przemyskiego Towarzystwa Ornitologicznego, podkreśla, że nie można stawiać ochrony przyrody przeciwko „zulowcom” .

Twierdzenie, że „zulowcy” wyginą, że nie będą mieli co włożyć do garnka, to zwykły szantaż – mówi bez ogródek. – Gospodarka leśna powinna być prowadzona zgodnie z unijnymi przepisami, a tak nie jest, np. nadal problemem jest wycinka drzew w okresie lęgowym – ornitolog podaje przykład bliski jego profesji.

Według Kunysza w tej sprawie wszyscy mają rację, ale to Lasy Państwowe mają prowadzić wycinkę, chroniąc przy tym najwartościowszy drzewostan. Według niego problem z „zulowcami” sprowadzi się wtedy w dużej mierze do pieniędzy.

Oczywiście w tym wszystkim ważny jest człowiek – podkreśla Kunysz. – „Zulowcy” powinni być więc tak opłacani przez Lasy Państwowe, które są bardzo bogatą instytucją, by im wystarczało na życie.