REGION / PODKARPACIE. Beskid Niski i Bieszczady nie miały tak słynnych zbójników jak Podhale, ale żywoty naszych opryszków wcale nie są mniej ciekawe niż historia Janosika i innych słynnych zbójników. Ich losy wciąż fascynują turystów, a zbójnickie klimaty cieszą się coraz większym powodzeniem.
Dorota Mękarska
W turystyce coraz częściej sięga się po motywy zbójnickie. Tworzone są szlaki zbójnickie, organizowane biesiady i rekonstruowane napady opryszków.
Międzynarodowa mafia w paradnych strojach
Zbójnicki mit ukazujący opryszka jako ludowego rycerza, nie ma jednak nic wspólnego z prawdą historyczną.
– W naszej społeczności krąży mit powstały na podstawie zrealizowanego w czasach PRL filmu „Janosik”, który ubrał tę legendę w formę walki klasowej. Natomiast w rzeczywistości żadnej walki klasowej nie było – zaznacza Stanisław Orłowski, przewodnik turystyczny i autor książki "Tołhaje, czyli zbóje w Bieszczadach". – Przejrzałem archiwa polskie i słowackie i wynika z nich, że zbójnicy byli zwykłymi bandytami, którzy biednym nic nie dawali. Zrabowanymi przedmiotami handlowali. W Bukowcu, na Wielkanoc, ukradli ludziom nawet to, co ci mieli przygotowane na śniadanie wielkanocne. Potrafili jednak oddziaływać na społeczność, za pomocą bogatych strojów i broni, którą między sobą pożyczali. To była międzynarodowa mafia. Węgrzy jednak nie rabowali u siebie, ale po naszej stronie, a nasi zbójnicy chodzili na stronę węgierską.
Mimo tej brutalnej prawdy mit zbójnicki jest wykorzystywany w turystyce. – Rośnie zapotrzebowanie na atrakcje, bo turysta ich potrzebuje – tłumaczy przewodnik, pokazując przykłady wykorzystywania różnych wątków historii lub w mitach.
Jako pierwsi na pograniczu zbójnickie klimaty wzięli na warsztat mieszkańcy słowackiej Sniny, gdzie Kazimierz Dolibor stworzył grupę rekonstrukcyjną odgrywającą zbójnicki napad. Sam Dolibor występuje w tej inscenizacji w roli grafa, który ratuje biednych podróżnych z rąk złoczyńców.
W Bieszczadach inscenizacje przygotowane na potrzeby turystów sięgają do tradycji wypasu po II wojnie światowej, kiedy to stylizowano się na kowbojów. Napad na bieszczadzką ciuchcię to znana atrakcja turystyczna. Jeszcze do niedawna po Jeziorze Solińskim grasowali też piraci, którzy napadali na statek „Tramp”.
– Takie inscenizacje bardzo się turystom podobają – podkreśla przewodnik.
– Mamy coraz więcej świadomych turystów, którzy chcą przeżyć fajną przygodę w klimacie regionalnym – uważa Paweł Wójcik z Biura Turystycznego PAWUK.
Wszystko zaczęło się od zbójnickiej armaty
Zainteresowanie zbójnikami w Bieszczadach i Beskidzie Niskim, na szersza skalę odżyło w 2010 roku, kiedy to Robert Bańkosz, pasjonat historii i przewodnik turystyczny wpadł na trop zbójnickiej armaty, która zalegała w magazynie Muzeum Historycznego przez 70 lat. Odkrył ją podczas zbierania materiałów do książki o karpackich zbójnikach. Legendę o armacie opowiedział mu Stefan Holutiak, mieszkaniec wsi Pastwiska koło Odrzechowej. Według tej legendy w 1621 roku szlachta sanocka przywiozła z wyprawy pod Chocim zdobyczną armatę. Trafiła ona w ręce starosty, który niedługo jednak się nią cieszył. Pięć lat później, w 1626 roku podczas buntu chłopskiego i napadu na Sanok, armatę zrabowali zbójnicy z Odrzechowej. Armatę triumfalnie wwieziono do wsi, ale po stłumieniu buntu chłopskiego, okazała się ona być niebezpiecznym dowodem udziału w rebelii. Chłopstwo postanowiło ją zatopić w miejscowym stawie. Armata przeleżała w wodzie aż do zniesienia pańszczyzny, czyli do 1848 roku. Wtedy ją wydobyto i przewieziono pod cerkiew w Odrzechowej, gdzie służyła do strzelania na wiwat z okazji Wielkanocy.
Robertowi Bańkoszowi udało się potwierdzić legendę dzięki Władysławowi Łozińskiemu, który opisał rokosz chłopski z 1626 roku. Według autora, poddani starosty napadli na jego dwór w Olchowcach, obecnej dzielnicy Sanoka, i choć był to dwór warowny, zdobyli go i zrabowali. Ich łupem, według Łozińskiego, padła właśnie armata.
Legendę o armacie, która okazała się być prawdziwą historią, wykorzystali mieszkańcy Odrzechowej. Już 3 lata później postawili we wsi Pomnik Zbójnickiej Armaty, a uroczystość jego odsłonięcia poprzedziła inscenizacja zdobywania dworu starosty w 1626 roku.
Zbójnik uwięziony w klatce
Jeszcze wcześniej, bo w 2009 roku, pomnik tołhaja, czyli bieszczadzkiego zbójnika stanął w miejscowości Orelec. Jego pomysłodawcą był Janusz Demkowicz, a realizacją pomysłu zajęło się Stowarzyszenie Orelec. Rzeźba została wykonana przez Adama Przybysza z Sanoka.
Tołhaj nie pojawił się w Orelcu przypadkowo. Rozbójnicy upodobali sobie tę wieś, gdyż mieszkały w niej najpiękniejsze dziewczęta. Biedne panny długo szły w zbójnicką niewolę, aż wreszcie mieszkańcy wsi powiedzieli „dość” i przygotowali na zbójników zasadzkę. W czasie walki jeden z nich wpadł w ręce miejscowych. Gdy jego kamraci uciekli zbójnika umieszczono w żelaznej klatce i wystawiono na publiczne pośmiewisko. Skruszyło to serce jego niedoszłej branki. Miłość kobiety tak odmieniła zbójnika, że przyrzekł on poprawę. Cała historia skończyła się szczęśliwie, bo tołhaj poślubił mieszkankę Orelca.
Straszliwi zbójnicy z Bieszczadów i okolicy
Przygoda z armatą nie jest jedynym wkładem Roberta Bańkosza w odkrywanie historii zbójowania. Jest on autorem książki pt. „Straszliwi zbójnicy z Bieszczadów i okolicy”.
Okazuje się, że była to całkiem spora gromadka. Co ciekawe rozbójnicy wywodzili się nie tylko z gminu, ale również z drobnej szlachty.
Zbójnictwo ogarnęło Karpaty w XVI wieku i było plagą aż do XIX wieku. Cechy heroiczne temu mitowi, który zrazu funkcjonował jedynie w ludowych pieśniach i legendach, nadał Stanisław Vincenz. To dzięki niemu opowieści o Hołowaczu, Doboszu, Dmytro Wasyluku wyszły spod strzech w szerszy świat.
Zbójnik smolił cholewki do mężatki
Jednym z najbardziej znanych jest słynny Ołeksa Dobosz. Zbójował na terenie Czarnohory, ale jego rodzony brat Iwan poszedł na „gościnne występy” w Bieszczady. Grasował na całej ziemi sanockiej. Biedaczek nie miał jednak tyle szczęścia co Ołeksa. Sława tego drugiego przyćmiła Iwana i jego wyczyny szły na konto brata. W ludzkiej pamięci zachowała się historia o nożu Iwana, który niegdyś ponoć znajdował się w cerkwi w Beniowej. Watażka miał złożyć go w świątyni jako wotum. Na ostrzu widniał napis: Od tego noża zginął z ręki Doboszczuka... Niestety nie wiemy, kto miał ten wątpliwy zaszczyt, gdyż napis w dalszej części był zatarty. Nóż, niestety, zaginął w dziejowej zawierusze.
Dramatyczne losy przeznaczenie zgotowało także Ołeksie Doboszowi. Watażka zadał się z zamężna kobietą i zginął z ręki zazdrosnego męża. W legendzie jego śmierć była dostojna i piękna. Druhowie Dobosza mieli wynieść harnasia na połoninę, by tam oddał ostatnie tchnienie. W rzeczywistości wyglądało to dużo bardziej prozaicznie i brutalnie. Po śmierci ciało Dobosza obwożono wozem po wsiach na postrach, a potem wystawiono na widok publiczny w Kołomyi.
Choć obaj bracia skończyli marnie, pamięć o Doboszczakach przetrwała w górach. Uwidoczniło się to w nazwach, które funkcjonują po dzień dzisiejszy. Doboszowa pieczara, Doboszowa skała, Kamień Dobosza - te nazwy zachowywały się w Bieszczadach polskich i ukraińskich. Według legendy na stokach Opołonka, w tzw. worku bieszczadzkim niedaleko Sianek, gdzie znajduje się Skała Dobosza, watażka miał ukryć skarby. Do pieczary można wejść tylko podczas najkrótszej nocy w roku.
Ręka, noga, mózg na ścianie
W ziemi sanockiej zbójował także Fedor Hołowaty. Ten słynny zbójnik, który urodził się niedaleko Sniny we wsi Ruska Wołowa dał się we znaki mieszkańcom całego pogranicza. Po naszej stronie zapuszczał się aż pod Przemyśl.
Hołowaty przeszedł do historii za sprawą słynnego listu do bardejowskich rajców. Wystąpił z żądaniem wypłacenia mu przez miasto 400 florenów. Na taką kwotę zbójnik wycenił życie kompanów powieszonych przez mieszczan. Nie byłoby w tej historii nic śmiesznego, gdyby nie to, że Hołowaty starając się dobitnie przedstawić swoje zamiary narysował, co zrobi z mieszczanami jak nie spełnią jego żądań. Niewprawną ręką przedstawiono w liście odrąbane głowy, topory, siekiery i rózgi. Te rysunki budzą dzisiaj tylko uśmiech, ale i wówczas nie wzbudziły strachu. Starszyzna bardejowska pieniędzy do Mogiły pod Krakowem, gdzie okup miał być złożony, nie zawiozła, a list schowano do archiwum. Dzisiaj można go oglądać w muzeum.
Turystyka kulturowa jest na fali
Dla biur podróży, stowarzyszeń, gestorów bazy turystycznej mit zbójnicki jest źródłem niewyczerpanych tematów.
– To na razie nie jest dochodowy produkt turystyczny, ale ciekawostka – uważa Stanisław Orłowski.
Są jednak biura podróży, którym już udało się wypromować ten produkt tak, że przynosi on zyski.
– Na bazie legend i historii przygotowaliśmy dla turystów dwie oferty – podkreśla Paweł Wójcik. – U nas zbójowały wszystkie stany: chłopi ale i hulaszcza szlachta. W naszej ofercie odwołujemy się do jednych i drugich. Jesteśmy pierwszymi na tym terenie, którzy sięgnęli do tej tematyki. To wymagało pomocy pasjonatów zajmujących się tematem, odwagi i nakładów finansowych.
Jedna z ofert nosi tytuł „Tropem legend bieszczadzkich zbójników”. Jest to interaktywna wycieczka dla dzieci. Organizatorzy wyposażają uczestniczące w niej dzieci w technologiczne gadżety: GPS, MP3, latarki uv, wykrywacze metali. Scenariusz jest z góry ułożony, ale dzieci uczestniczące tego nie odczuwają. Są dyskretnie prowadzone przez meandry gry.
„ Zbójnicka przygoda na drezynach” – to nazwa drugiej oferty.
– Ożywiliśmy słynnych raubritterów (rycerzy rabusi) o których pisał Łoziński w „Prawem i lewem”, wykorzystując pasję Grupy Rekonstrukcyjnej „Scutum” – mówi właściciel biura podróży.
Nowa oferta była testowana przez rok. Wnioski wyciągnięte z tego okresu są optymistyczne.
– Turystom bardzo się to podobało. Zainteresowanie jest, bo turystyka kulturowa jest na fali – dodaje Paweł Wójcik.
Trudno jednak przesądzać, czy produkty turystyczne związane ze zbójnickimi klimatami staną się hitem.
– To nowość, która musi wbić się nie tylko w pamięć turystów, ale przede wszystkim gestorów bazy turystycznej – zaznacza Paweł Wójcik. – Jeśli tak się stanie to uda nam się legendy przekuć w sukces.
Źródło: p24.pl